mojacukrzyca.org

Moja Cukrzyca (mojacukrzyca.org)

piątek, 29 lipca 2011

tata, ostatnie pożegnanie

Gdy w lutym br. wskutek choroby nowotworowej zmarła mama, a ojcu zdiagnozowano raka urotelialnego pęcherza moczowego wydawało się, że jest źle. Potem jednak przyszła nadzieja, rak okazał się być niskiego stopnia uzłośliwienia i w razie szybkiej reakcji dobrze rokował dając duże szanse na wyleczenia. Po konsultacjach onkologicznych w Gliwicach i urologicznych na miejscu, w Sosnowcu, a także zebraniu plotek i „sieciowej” wiedzy tata zdecydował się na cystektomię radykalną, bo ta dawała największe szanse na wyzdrowienie ( o ile tak to można nazwać, bo do końca życia pozostawała urostomia ). Pierwsze podejście do szpitala urologicznego okazało się jednak nieudane, bo lekarze obawiali się jakiś komplikacji ze strony serca i układu krążenia m.in. z uwagi na zawał serca z początku lat 90-tych XX w. Tata uzyskał zatem prywatnie opinię kardiologiczną i ... wreszcie został przyjęty. Zabieg operacyjny wykonano z pozytywnym skutkiem w dniu 10 czerwca 2011 r. i zaraz po nim tata zaczął się skarżyć na bóle w okolicy lędźwiowej części kręgosłupa i prawej ręki. Dalsza szpitalna diagnostyka tych bólów nie przyniosła żadnego rezultatu, może dlatego, że to był mały, wyłącznie urologiczny szpital specjalistyczny. Tatę zabrałem ze szpitala 24 czerwca 2011 r. w „ogólnym stanie dobrym” i przywiozłem do domu. Po wejściu do domu tata położył się do łóżka, potem w ciągu kolejnego tygodnia może kilka razy jeszcze wstawał, aż wreszcie zupełnie przestał chodzić. W międzyczasie został objęty opieką hospicjum domowego i zaczął zażywać silne leki przeciwbólowe oparte na opiatach. Wobec pogarszającego się stanu zdrowia taty na prywatną wizytę domową udało mi się namówić neurologa, który też m.in. pod wpływem moich argumentów wydał skierowanie do szpitala. Po „przewalczeniu” trudności, w dniu 11 lipca 2011 r. udało mi się tatę umieścić na oddziale neurologicznym. Przez ten miesiąc, od zabiegu, a już na pewno dnia, kiedy odebrałem tatę z urologii jego stan zdrowia systematycznie się pogarszał, ale wskutek standardów polskiej służby zdrowia niemożliwa była jakakolwiek specjalistyczna diagnostyka, bo tata był pacjentem „leżącym” w domu i nie był w stanie udać się do jakiegokolwiek lekarza, a poza tym pierwotnie wydawało mi się, że te jego bóle mają związek z przebytym zabiegiem urologicznym i po pewnym czasie się skończą. Miałem zatem nadzieję, że leczenia szpitalne, a potem ewentualnie jakaś rehabilitacja „postawią tatę na nogi”, przynajmniej na tyle, że będzie w stanie samodzielnie funkcjonować, a potem dojdzie do pełni sił. W międzyczasie byłem jeszcze u urologa, który prosił pozdrowić tatę i potwierdził, że pęcherz należało wyciąć. W szpitalu u taty bywałem dwa razy dziennie, nie byłem tylko jednego dnia i nie widziałem poprawy, uznałem jednak, że prawidłowa diagnostyka wymaga paru dni. Gdy przyjechałem z żoną do taty, do szpitala 15 lipca 2011 r. okazało się, że nie jest w stanie napić się samodzielnie, jest splątany, niezbornie mówi. Od pielęgniarek na oddziale dowiedzieliśmy się ( żona ), że prowadzący tatę lekarz będzie jutro na dyżurze i można przyjść uzyskać informacje o stanie zdrowia ojca. Wtedy też zadzwoniłem do jednej z sióstr ojca z pytaniem, czy chce przyjechać, na co się zgodziła. Następnego dnia ( 16 lipca 2011 r. ) udałem się najpierw na dworzec kolejowy, odebrałem z pociągu dwie ciocie ( siostry taty ) i już razem pojechaliśmy do szpitala. W szpitalu przyjęła nas pani doktor informując o przebiegu diagnostyki, podawanym lekach oraz o tym, że ... tata umiera i nie wiadomo, czy dożyje do poniedziałku. Wszystkich nas ta informacja zaskoczyła, okazało się, że bóle ojca są wynikiem patologicznego złamania kręgów, które było konsekwencją wcześniej nieznanego i niezdiagnozowanego nowotworu złośliwy zlokalizowanego w okolicach kręgosłupa lędźwiowego. Zaraz zadzwoniłem do mieszkającego za granicą brata i ... pozostało nam w smutku czekać. Jeszcze tego samego dnia po południu ponownie udaliśmy się do szpitala, gdzie lekarka poinformowała nas, że ciśnienie krwi jest nieoznaczalne, pojawiają się plamy opadowe, jednym słowem agonia i by pożegnać się z tatą. Pożegnaliśmy się z tatą, po czym odwiozłem ciocie na dworzec i tam na peronie, ok godziny 16:40 zostałem telefonicznie powiadomiony, że tata zmarł.

No i zmarłeś, po niedługiej i ciężkiej chorobie, która zaczęła się, gdy byłeś przekonany o powrocie do zdrowia. Zostawiłeś nas, mnie , moją żonę i naszego syna samych, zasmuconych i zdziwionych tym co zaszło. Jeszcze nie tak dawno temu jadałeś u nas niedzielne obiady, doradzałeś Asi „ w ogrodzie”, wsiadałeś na rower i jechałeś na działkę. Pozostawiłeś mnie nie nauczywszy zajmowania się działką, którą tak lubiłeś. Nie pomożesz mi już w niczym, nie zwrócę się do Ciebie o radę. Już jak zmarłeś pomyślałem sobie, że takich ludzi jak Ty już nie ma, opiekowałeś się mamą do końca, do jej śmierci 1 lutego 2011 r., a zaraz potem „pozwoliłeś” wykryć sobie raka, na którego w końcu zmarłeś 16 lipca 2011 r., niespełna pół roku po śmierci mamy. Pomyślałem sobie, że „obowiązek ponad wszystko”, a skoro go spełniłeś, to ... umrzeć już z czystym sumieniem można. Choć nic zrobić nie mogę, to nie akceptuję takiego boskiego planu, nie ma w nim nic z nagrody za godne pochwały i szacunku życie.
Brakuje mi Cię tato, bo choć na dłuższą opiekę nad Tobą nie miałem ochoty, to Twoje odejście traktuję jako kiepski żart nie na miejscu.

środa, 27 lipca 2011

o pogrzebach katolickich

Na przestrzeni ostatniego półrocza miałem smutną okazję współorganizować, w właściwie uczestniczyć w dwóch ważnych dla mnie pogrzebach katolickich. Zarówno pierwszy, jak i drugi pogrzeb kosztowały tyle samo, za każdym razem ksiądz wziął „co łaska” i bez rachunku 500 zł + organista 150 zł. Różnica między oboma pogrzebami była jednak w ... jakości wykonania zamówionej usługi.
Pierwszego pogrzebu nie zamierzam zanadto krytykować, bo choć stawka za godzinę pracy księdza daleko odbiega od skromności, to jednak sama usługa została wykonana prawie profesjonalnie, było nawet parę ciepłych słów o zmarłej, choć zważywszy na religijne standardy ksiądz mógłby znać tego rodzaju liturgię na pamięć.
Drugi, późniejszy z pogrzebów to już trochę inne historia. Podobno na początek padło pytanie: czemu chcecie księdza z tej parafii /, nie wiem jaka była odpowiedź, ale pewnie dlatego, że zmarły był parafianinem tej parafii. Nic to, bo już na pogrzebie, przed urną „przewinął” się kościelny sprawdzając imię zmarłego – czyżby ksiądz nie nauczył się na pamięć prostego, występującego zresztą w Biblii imienia, którego zresztą potem prawie nie wspominał ? Liturgię pogrzebową ów sługa boży zaś po prostu odczytał ( odśpiewał ) permanentnie sięgając do właściwych kościelnych publikacji i notatek, co zważywszy na jej „popularność” wyjątkowo źle świadczy o seminaryjnym przygotowaniu do wykonywania zawodu. Porządek mszy pogrzebowej wypada wszak znać na pamięć, tym bardziej jeśli się jest księdzem pracującym w zawodzie kilkanaście lat ( a ten ksiądz na takiego wyglądał ). Wypada natomiast dodać, że w trakcie nabożeństwa ksiądz nie zapomniał o ... ofierze ( tacy ) pomimo tego, iż msza została sowicie opłacona.
Na usprawiedliwienie mogę tylko dodać, że oba pogrzeby prowadzili księża z tej samej parafii, a każda z mszy trwała podobnie długo – około godziny, skąd zatem taki brak profesjonalizmu w drugim przypadku ? Zaiste powiadam wam, zaiste takie postępowanie nie przynosi chluby diecezji sosnowieckiej.