mojacukrzyca.org

Moja Cukrzyca (mojacukrzyca.org)

niedziela, 18 grudnia 2011

Rzym

Prolog
Do stolicy Włoch, Rzymu wybraliśmy w dniu 9 grudnia 2011 r. się większą, bo 13-to osobową grupą, choć miała nas być nawet 15-tka. Lot z Katowic – Pyrzowic za jedyne 158 zł/os. trwa niespełna 2 godziny. Na lotnisku Ciampino ... nikt nas nie powitał, jakiś funkcjonariusz Guardia di Finanza spojrzał tylko przelotnie w naszym kierunku. Przed terminalem jest mały dworzec autobusowy, skąd można dojechać zarówno do centrum Rzymu ( ok. 4 Euro ), ale też tylko do dworca kolejowego ( 1,20 Euro ) i my wybraliśmy tą ewentualność. Stamtąd czekała nas dość wygodna podróż kolejką ( TRENITALIA ) do Rzymu na dworzec główny ( Termini ) za kolejne 1,30 Euro i pierwszy spacer do Walter Guest House przy Via Napoleone III pod nr 75. Walter Guest House to hostel, którym wbrew nazwie zarządzają przybysze ze Sri Lanki. Hostel to faktyczne duże , bo pięciopokojowe mieszkanie położone w starej kamienicy na pierwszym pietrze ( drzwi obok jest zresztą Cherry Hostel, chyba podobna instytucja ). Nasi gospodarze mieszkają razem z klientami, śpiąc na czymś w rodzaju antresolki nad ( mającą być dostępną ) kuchnią. Na pięć pokoi w jednym nie ma okna na zewnątrz, a jeden ma drzwi wejściowe na mały, zagracony i niedostępny dla gości taras. Drzwi te nie mają niestety szyb, są „pełne”, więc po ich zamknięciu w pokoju panuje zwyczajna ciemność. Ciekawostką jest jeszcze to, że papier toaletowy po użyciu ( takim zgodnym z jego celem ) wrzucamy do pojemnika ( kosza na śmieci ), a mój kosz przez trzy dni nie był opróżniany. Pokoik u Waltera kosztuje ok. 20 Euro/os/doba i jedyną jego zaletą jest bliskość turystycznego centrum Rzymu. Nieco ponad 50 metrów od hostelu, na placu Wiktora Emenuela II jest stacja metra ( Vittorio Emenuele ), z której zresztą nigdy nie udało się nam wyjść zamierzonym wyjściem.
Przed rozpoczęciem zwiedzania Rzymu warto zaopatrzyć się ( kupić znaczy ) ROMA PASS. Roma Pass kosztuje 25 Euro, ale w cenie dostajemy dwa bilety do muzeów lub zabytków ( archeologicznych ) oraz zniżki do dalszych, dowolną ilość przejazdów środkami komunikacji publicznej ( metro, autobusy, kolejka ). Roma Pass to kartonik i verte należy go wypisać, a ważny jest do północy trzeciej doby.

Rzym


Zwiedzanie
Zwiedzanie Rzymu rozpoczęliśmy od Koloseum ( Colosseo ) idąc spacerem z Placu Wiktora Emanuela II ( Piazza Vittorio Emanuele II ) koło Złotego Domu ( Domus Aurea ). Dysponując Roma Passem wchodzimy do Koloseum i czegoś co ja nazywam Rzymem antycznym ( zespół archeologiczny vis a vis Koloseum obejmujący m.in. Palatyn, teren ogrodzony ). Koloseum zarówno z zewnątrz, jak i po wejściu do środka robi odpowiednie do swej wielkości wrażenie. Trasa wewnątrz umożliwia obejście wokół praktycznie całego Koloseum, a na środku do dziś można zobaczyć skomplikowany układ korytarzy niegdyś przykryty areną. Do Koloseum można też dojechać metrem na stację Colosseo. Pomiędzy Koloseum a Rzymem antycznym stoi Łuk Konstantyna ( Arco di Constantino ). Idąc dalej Via di S. Gregorio dochodzimy do wejścia na obszar Rzymu antycznego, ale za wejście do Koloseum i do Rzymu antycznego Roma pass policzy nam jeden bilet, tj. jedno wejście ( nie dwa ). Teren Rzymu antycznego to przynajmniej dla mnie wielka niewiadoma, bo brakuje przy opisie ruin jakichkolwiek informacji ( co to za budowla, kto w niej mieszkał, kiedy powstała, kiedy została opuszczona, itp ), choćby w języku włoskim, nie wspominając oczywiście o polskim. Po opuszczeniu Rzymu antycznego mamy dwa wyjścia, udać się w prawo w kierunku Piazza di Porta Capena i zobaczyć Circo Massimo, a dalej Bazylikę Santa Maria in Cosmedin ( z Ustami Prawdy ) i mosty ( ponte ) Palatino i Sublicio, albo w lewo , przejść koło Koloseum i Via dei Fori Imperiali dalej ... . Pozostanę na razie przez trasie „w prawo”.
Opuszczając Rzym antyczny skręcamy w prawo i idąc Via di S. Gregorio dochodzimy do Piazza di Porta Capena, skręcamy znów w prawo i ... po lewej widzimy zasłoniętą płotem część Circo Massimo, a idąc dalej Via dei Cerchi przechodzimy koło dostępnego dla szerokiej publiczności Circo Massimo. Dzisiejsze Circo Massimo wygląda jak ... niedokończony park, na zasłoniętej, a opisanej wyżej części mają być prowadzone jakieś prace ( archeologiczne ? ). Niestety nigdzie nie można dostrzec żadnej informacji, ani o Circo Massimo, ani o tym co dzieje się za płotem. Parę kroków dalej w kierunku Tybru znajduje się Bazylika Santa Maria in Cosmedin z Ustami Prawdy ( Bocca della Verita ).
Teraz możemy przejść do trasy „w lewo”, idąc nią przechodzimy na powrót obok Łuku Konstantyna i Koloseum ( możemy tu dojechać metrem na stację Colosseo ) i Via dei Fori Imperiali z lewej mijamy położone za ogrodzeniem zabytki Rzymu antycznego ( m.in. Bazylikę Maksencjusza ), a z prawej widzimy Forum Augusta ( Foro di Augusto ) i Forum Trajana ( Foro Traiano ), a na ich końcu, już na Placu Weneckim ( Piazza Venezia ) dobrze zachowaną kolumnę Trajana ( Colonna Traiana ). Wchodząc Via dei Fori Imperiali na Piazza Venezia z lewej strony widzimy pomnik Wiktora Emanuela II ( Monumento a Vittorio Emanuele II ) i Grób Nieznanego Żołnierza oraz gmach Muzeum Narodowego Włoskiego Zjednoczenia, pamiątki zjednoczenia Włoch. Przemierzając dalej Rzym mijamy kolumnę Trajana i Via Magnanapoli idąc do góry dochodzimy do Via XXIV Maggio, którą dochodzimy do Piazza del Quirinale, gdzie podziwiać możemy Pałac Prezydenta Republiki Włoch. ( Quirinale ). Z Placu Kwirynalskiego schodzimy schodami na Via della Dataria i uliczkami, które trudno na mapie odnaleźć dochodzimy do Fontanny di Trevi ( Fontana di Trevi ). Stamtąd przecinamy Via del Tritone i Via di Propaganda dochodzimy do Placu Hiszpańskiego ( Piazza di Spagna ) by zobaczyć Schody Hiszpańskie, fontannę w kształcie łodzi ( Barcaccia ). Spod Hiszpańskich Schodów jeszcze tylko spacer Via del Babuino i dochodzimy do Placu Ludu ( Piazza del Popolo ). Za Placem Ludu znajduje się stacja metra Flamino, skąd dojeżdżamy do Vittorio Emanuele ( po drodze są m.in. stacje: Spagna – blisko Schodów Hiszpańskich, Barberini – kawałek od Fontanny di Trevi i Termini – główny dworzec kolejowy Rzymu ).

Watykan
Do Watykanu najlepiej udać się metrem, na stację Ottaviano, stamtąd Via Ottaviano dochodzimy do do watykańskich murów. Watykan to otoczone murem państwo kościelna i jakkolwiek wejście na Plac św. Piotra ( Piazza San Pietro ) nie stanowi problemu to, by zwiedzić Bazylikę Św. Piotra należy przejść kontrolę osobistą, taką jak na lotnisku. Po przejściu przez „bramkę” możemy już wejść do Bazyliki. Przy wejściu można zaopatrzyć się audioprzewodnik ( audioguide ) z dostępnym językiem polskim, co kosztuje 5 Euro oraz kupić bilet wstępu, który ma uprawniać do zwiedzenia skarbca i podziemi za 10 Euro. Pracująca w punkcie obsługi Polka namówiła nas na te dwa wydatki, co moim zdaniem okazało się porażką. Audioguidek opowiada o kościele i sztuce, a nie historii i ciekawostkach, czego oczekiwałem, zwiedziliśmy co prawda skarbiec, ale podziemia tego dnia ( sobota ) były niedostępne dla publiczności – co z kolei wspomniana Polka wiedzieć powinna. Samą Bazylikę można obejść, chętni mogą pomodlić się u grobu Jana Pawła II. Watykańskie zwiedzanie warto rozszerzyć o kopułę, czyli coś w rodzaju punktu widokowego. Na kopułę obowiązuje dodatkowy bilet, 5 Euro na piechotę lub 7 Euro windą. Niestety dostępna informacja turystyczna jest nieścisła, winda wjeżdża tylko na 3 piętro, a ponad 320 schodów i tak należy „pokonać”. Niżej możemy zobaczyć wnętrze Bazyliki Św. Piotra z góry, a po wejściu „na szczyt” ( pochyłe ściany, poziome schody i ciasne przejście dają ciekawe wrażenie ) zobaczyć piękną panoramę Rzymu.
Wracając z Watykanu Via della Conciliazione dochodzimy do Zamku Ś. Anioła ( Castel Sant'Angelo ( nie zwiedzaliśmy ) i mostem Św.Anioła ( Ponte Sant'Angelo ) przekraczamy Tyber. Dalej na Via di Panico zjedliśmy pizzę ( ok. 7 Euro ) i wypili piwo ( 6 Euro ) i „pospacerowali małymi uliczkami w kierunku Piazza Navona gdzie akurat miał miejsce bożonarodzeniowy jarmark ( rodzaj znanego nam przykościelnego odpustu, tyle, że dużego ).

Epilog
Nasz wyjazd i wylot z Rzymu nastąpił w odwrotnej kolejności niż opisany wyżej przyjazd, ale że nocą była burza, opóźnił się około godziny. Z rozmów zasłyszanych wśród pasażerów wnioskuję, że ci z nich, którzy wybrali dojazd na lotnisko tylko autobusem obawiali się, że nie zdążą na lot. Na drogach wokół Rzymu były – normalne o tej porze dnia ( poniedziałek, 12 grudnia 2011 r., ok. 6-tej rano ) korki, a do nich tylko „dołożyła” się burza.
Zwiedzając Rzym zawsze spotykamy – poza mieszkańcami - innych turystów, Rzymu nie można zwiedzić w ciszy i spokoju, zawsze jest ruch i gwar. Rzym jednak, jako że stanowi jedną z kolebek dzisiejszej europejskości warto i należy zwiedzić. Mnie samego Rzym zaskoczył niekorzystie. Pomijając okoliczności związane z naszym noclegiem, w Rzymie brakuje informacji turystycznej. Spacerując po zespole archeologicznym zwanym przeze mnie Rzymem antycznym tak naprawdę nie wiemy gdzie jesteśmy i co oglądamy, bo nie ma żadnych opisów. Jeżdżąc metrem nie wiedziałem, czy jest tam tak brudno, czy to niedokończony plac budowy, na którym obecnie nic się nie dzieje. Myślę też, że choć Rzym jest jedną z głównych metropolii zjednoczonej Europy, to czystością nie odbiega od znanych mi miast Śląska i Zagłębia, a w Warszawie jest chyba czyściej. Po Rzymie, podobnie jak po Sosnowcu i Katowicach jeżdżą tramwaje mające może tyle lat co ja ( a urodziłem się gdy Gomułka schodził już ze sceny ), a ichniejsza kolejka ( TRENITALIA ) składa się z podobnych zestawów ja nasze, popularne EN57, choć nasze uważam za wygodniejsze i praktyczniejsze. Raz wybraliśmy się do Auchan, nie wspomnę tej eskapady, ale następnego dnia okazało się, że piwo Peroni u „chińczyka” obok naszego hostelu kosztuje mniej więcej tyle samo, co w Auchan ( 1,20 Euro ). Natomiast na stacji metra Colosseo koleżanka próbowała skorzystać ze zautomatyzowanego WC, stanowczo nie polecam.

Info: w czasie trwania naszej wycieczki 1 Euro to ok. 4,50 PLN ( złotego ), a samochód można zostawić na którymś z licznych przylotniskowych parkingów.

piątek, 29 lipca 2011

tata, ostatnie pożegnanie

Gdy w lutym br. wskutek choroby nowotworowej zmarła mama, a ojcu zdiagnozowano raka urotelialnego pęcherza moczowego wydawało się, że jest źle. Potem jednak przyszła nadzieja, rak okazał się być niskiego stopnia uzłośliwienia i w razie szybkiej reakcji dobrze rokował dając duże szanse na wyleczenia. Po konsultacjach onkologicznych w Gliwicach i urologicznych na miejscu, w Sosnowcu, a także zebraniu plotek i „sieciowej” wiedzy tata zdecydował się na cystektomię radykalną, bo ta dawała największe szanse na wyzdrowienie ( o ile tak to można nazwać, bo do końca życia pozostawała urostomia ). Pierwsze podejście do szpitala urologicznego okazało się jednak nieudane, bo lekarze obawiali się jakiś komplikacji ze strony serca i układu krążenia m.in. z uwagi na zawał serca z początku lat 90-tych XX w. Tata uzyskał zatem prywatnie opinię kardiologiczną i ... wreszcie został przyjęty. Zabieg operacyjny wykonano z pozytywnym skutkiem w dniu 10 czerwca 2011 r. i zaraz po nim tata zaczął się skarżyć na bóle w okolicy lędźwiowej części kręgosłupa i prawej ręki. Dalsza szpitalna diagnostyka tych bólów nie przyniosła żadnego rezultatu, może dlatego, że to był mały, wyłącznie urologiczny szpital specjalistyczny. Tatę zabrałem ze szpitala 24 czerwca 2011 r. w „ogólnym stanie dobrym” i przywiozłem do domu. Po wejściu do domu tata położył się do łóżka, potem w ciągu kolejnego tygodnia może kilka razy jeszcze wstawał, aż wreszcie zupełnie przestał chodzić. W międzyczasie został objęty opieką hospicjum domowego i zaczął zażywać silne leki przeciwbólowe oparte na opiatach. Wobec pogarszającego się stanu zdrowia taty na prywatną wizytę domową udało mi się namówić neurologa, który też m.in. pod wpływem moich argumentów wydał skierowanie do szpitala. Po „przewalczeniu” trudności, w dniu 11 lipca 2011 r. udało mi się tatę umieścić na oddziale neurologicznym. Przez ten miesiąc, od zabiegu, a już na pewno dnia, kiedy odebrałem tatę z urologii jego stan zdrowia systematycznie się pogarszał, ale wskutek standardów polskiej służby zdrowia niemożliwa była jakakolwiek specjalistyczna diagnostyka, bo tata był pacjentem „leżącym” w domu i nie był w stanie udać się do jakiegokolwiek lekarza, a poza tym pierwotnie wydawało mi się, że te jego bóle mają związek z przebytym zabiegiem urologicznym i po pewnym czasie się skończą. Miałem zatem nadzieję, że leczenia szpitalne, a potem ewentualnie jakaś rehabilitacja „postawią tatę na nogi”, przynajmniej na tyle, że będzie w stanie samodzielnie funkcjonować, a potem dojdzie do pełni sił. W międzyczasie byłem jeszcze u urologa, który prosił pozdrowić tatę i potwierdził, że pęcherz należało wyciąć. W szpitalu u taty bywałem dwa razy dziennie, nie byłem tylko jednego dnia i nie widziałem poprawy, uznałem jednak, że prawidłowa diagnostyka wymaga paru dni. Gdy przyjechałem z żoną do taty, do szpitala 15 lipca 2011 r. okazało się, że nie jest w stanie napić się samodzielnie, jest splątany, niezbornie mówi. Od pielęgniarek na oddziale dowiedzieliśmy się ( żona ), że prowadzący tatę lekarz będzie jutro na dyżurze i można przyjść uzyskać informacje o stanie zdrowia ojca. Wtedy też zadzwoniłem do jednej z sióstr ojca z pytaniem, czy chce przyjechać, na co się zgodziła. Następnego dnia ( 16 lipca 2011 r. ) udałem się najpierw na dworzec kolejowy, odebrałem z pociągu dwie ciocie ( siostry taty ) i już razem pojechaliśmy do szpitala. W szpitalu przyjęła nas pani doktor informując o przebiegu diagnostyki, podawanym lekach oraz o tym, że ... tata umiera i nie wiadomo, czy dożyje do poniedziałku. Wszystkich nas ta informacja zaskoczyła, okazało się, że bóle ojca są wynikiem patologicznego złamania kręgów, które było konsekwencją wcześniej nieznanego i niezdiagnozowanego nowotworu złośliwy zlokalizowanego w okolicach kręgosłupa lędźwiowego. Zaraz zadzwoniłem do mieszkającego za granicą brata i ... pozostało nam w smutku czekać. Jeszcze tego samego dnia po południu ponownie udaliśmy się do szpitala, gdzie lekarka poinformowała nas, że ciśnienie krwi jest nieoznaczalne, pojawiają się plamy opadowe, jednym słowem agonia i by pożegnać się z tatą. Pożegnaliśmy się z tatą, po czym odwiozłem ciocie na dworzec i tam na peronie, ok godziny 16:40 zostałem telefonicznie powiadomiony, że tata zmarł.

No i zmarłeś, po niedługiej i ciężkiej chorobie, która zaczęła się, gdy byłeś przekonany o powrocie do zdrowia. Zostawiłeś nas, mnie , moją żonę i naszego syna samych, zasmuconych i zdziwionych tym co zaszło. Jeszcze nie tak dawno temu jadałeś u nas niedzielne obiady, doradzałeś Asi „ w ogrodzie”, wsiadałeś na rower i jechałeś na działkę. Pozostawiłeś mnie nie nauczywszy zajmowania się działką, którą tak lubiłeś. Nie pomożesz mi już w niczym, nie zwrócę się do Ciebie o radę. Już jak zmarłeś pomyślałem sobie, że takich ludzi jak Ty już nie ma, opiekowałeś się mamą do końca, do jej śmierci 1 lutego 2011 r., a zaraz potem „pozwoliłeś” wykryć sobie raka, na którego w końcu zmarłeś 16 lipca 2011 r., niespełna pół roku po śmierci mamy. Pomyślałem sobie, że „obowiązek ponad wszystko”, a skoro go spełniłeś, to ... umrzeć już z czystym sumieniem można. Choć nic zrobić nie mogę, to nie akceptuję takiego boskiego planu, nie ma w nim nic z nagrody za godne pochwały i szacunku życie.
Brakuje mi Cię tato, bo choć na dłuższą opiekę nad Tobą nie miałem ochoty, to Twoje odejście traktuję jako kiepski żart nie na miejscu.

środa, 27 lipca 2011

o pogrzebach katolickich

Na przestrzeni ostatniego półrocza miałem smutną okazję współorganizować, w właściwie uczestniczyć w dwóch ważnych dla mnie pogrzebach katolickich. Zarówno pierwszy, jak i drugi pogrzeb kosztowały tyle samo, za każdym razem ksiądz wziął „co łaska” i bez rachunku 500 zł + organista 150 zł. Różnica między oboma pogrzebami była jednak w ... jakości wykonania zamówionej usługi.
Pierwszego pogrzebu nie zamierzam zanadto krytykować, bo choć stawka za godzinę pracy księdza daleko odbiega od skromności, to jednak sama usługa została wykonana prawie profesjonalnie, było nawet parę ciepłych słów o zmarłej, choć zważywszy na religijne standardy ksiądz mógłby znać tego rodzaju liturgię na pamięć.
Drugi, późniejszy z pogrzebów to już trochę inne historia. Podobno na początek padło pytanie: czemu chcecie księdza z tej parafii /, nie wiem jaka była odpowiedź, ale pewnie dlatego, że zmarły był parafianinem tej parafii. Nic to, bo już na pogrzebie, przed urną „przewinął” się kościelny sprawdzając imię zmarłego – czyżby ksiądz nie nauczył się na pamięć prostego, występującego zresztą w Biblii imienia, którego zresztą potem prawie nie wspominał ? Liturgię pogrzebową ów sługa boży zaś po prostu odczytał ( odśpiewał ) permanentnie sięgając do właściwych kościelnych publikacji i notatek, co zważywszy na jej „popularność” wyjątkowo źle świadczy o seminaryjnym przygotowaniu do wykonywania zawodu. Porządek mszy pogrzebowej wypada wszak znać na pamięć, tym bardziej jeśli się jest księdzem pracującym w zawodzie kilkanaście lat ( a ten ksiądz na takiego wyglądał ). Wypada natomiast dodać, że w trakcie nabożeństwa ksiądz nie zapomniał o ... ofierze ( tacy ) pomimo tego, iż msza została sowicie opłacona.
Na usprawiedliwienie mogę tylko dodać, że oba pogrzeby prowadzili księża z tej samej parafii, a każda z mszy trwała podobnie długo – około godziny, skąd zatem taki brak profesjonalizmu w drugim przypadku ? Zaiste powiadam wam, zaiste takie postępowanie nie przynosi chluby diecezji sosnowieckiej.

piątek, 6 maja 2011

Majówka z MojaCukrzyca.org

Prolog

Majówkę z okazji 10-lecia portalu MojaCukrzyca.org zorganizował Juras, a ja załapałem się na ostatnie, zwolnione miejsce. Z dostępnych „opcji” wybrałem wyjazd autobusem z Krakowa, a do Krakowa przyjechałem pociągiem i ... na miejsce zbiórki się spóźniłem. Na wyjazd dostałem, jak się okazało zmodyfikowany plan wyjazdu - zmiany były niewielkie, tylko godzina wyjazdu z Krakowa, ale ... ups, wszyscy czekali tylko na mnie. Jak już się spóźniłem, to autobus ruszył do Niedzicy.
Katowice dzieli od Krakowa niespełna 80 kilometrów torów kolejowych, które pociąg pokonuje w ciągu ... około 2 godzin, prędkość godna XXI wieku i tyle tego wstępu.

Majówka z MojaCukrzyca.org


Majówka

Majówka, jak sama nazwa wskazuje odbyła się pomiędzy 30 kwietnia a 3 maja br. Na miejsce zakwaterowania, do Niedzicy dotarliśmy po kilku godzinach jazdy, po części oczywiście „zakopianką”. Sama Niedzica jest położona nad granicą słowacką, przy jeziorze ( zalewie ) czorsztyńskim. W Niedzicy zakwaterowano nas w pensjonacie „Szczepaniakówka” położonym kilkadziesiąt metrów od niedzickiego zamku. Tu jednak atrakcyjność „Szczepaniakówki” się kończy, posiłki ( osobiście jadłem tylko obiady, ale część uczestników wykupiła sobie śniadania i kolacje ) nie zachwycały ani jakością, ani smakiem – zupy nie bywały ciepłe, by już nie oczekiwać gorących, drugie dania tak samo i były ... uniwersalistycznie mdłe ( ja lubię doprawione „papu” ). Wnętrze pensjonatu ..., cóż jako to wnętrze, pokoje mogłyby być, ale te potwornie skrzypiące tapczany miały chyba walor lokalnej atrakcji. Skrzypiały wszak wszystkie ( cztery ) tapczany w pokoju, w którym spałem, a wiem, że w innych było podobnie.
W Niedzicy znajduje się zachowany w dobrym stanie, ciągle użytkowany, zamek stanowiący jedną z lokalnych atrakcji turystycznych. Zamek ten, zwany również Dunajcem, jest chyba najbardziej znany z kipu ( inkaskie pismo węzełkowe ), które – jak wynika z legendy – miało tam być i zwiastować skarb. Kolejną legendą związaną z niedzickim zamkiem jest ta o Brunhildzie ( frazę „przebacz mi Brunhildo” znają chyba wszyscy ).
Do Niedzicy dojechaliśmy dość późno, już po godzinie 15-tej, zatem wycieczka w kierunku zamku była możliwa dopiero około 17-tej ( wcześniej jeszcze zakwaterowanie i obiadek ) i ... wnętrza już pozamykano, mogliśmy zatem zobaczyć wyłącznie zamkowe „zewnętrze” i dziedziniec. Po tej krótkiej wycieczce udaliśmy się na położoną tuż obok zaporę.
Po powrocie ze spaceru jeszcze, jak to w zwyczaju bywa, wieczorek zapoznawczy :) i na tym zakończył się dzień pierwszy.
Następnego dnia Słowacja, czyli wycieczka do Czerwonego Klasztoru i zamku w Lubowni ( Stara Lubovna ). Czerwony Klasztor jest położony nad Dunajcem vis-a-vis polskich Sromowiec Niżnych, a miejscowość wzięła nazwę od lokalnego zabytku, średniowiecznego klasztoru. Warto jeszcze dodać, że wsie Czerwony Klasztor i Sromowce Niżne połączyła w 2006 r. piesza kładka. Zamek w Starej Lubovni można natomiast porównać do tego w Niedzicy :), zarówno jeden jak i drugi nie mają za sobą żadnych militarnych osiągnięć. Zamek lubowieński przez kilkaset lat stanowił część tzw. zastawu spiskiego i miał w nim siedzibę polski starosta. Rzeczpospolita bezpowrotnie utraciła go wraz z pierwszym rozbiorem. Wart odnotowania jest fakt przechowywania na zamku polskich klejnotów koronnych w latach potopu szwedzkiego, których repliki zajmują w zamku oddzielną ekspozycję. Ostatnimi prywatnymi właścicielami zamku do jego nacjonalizacji w 1945 r. byli Zamoyscy. Obok zamku znajduję się też skansen z cerkwią greckokatolicką i spiskim budownictwem wiejskim tak na mój gust niewiele różniącym się od tego, które oglądałem kiedyś w chorzowskim skansenie.
Drugiego maja przyszedł czas na Szczawnicę i wąwóz Homole. Przez wąwóz prowadzi malownicza, aczkolwiek cywilizowana ścieżka na której trudno szukać chwili samotności. Po „wdrapaniu się”na szczyt zjechaliśmy z niego kolejką krzesełkową Areny Narciarskiej do Jaworek. Jaworki to wieś zamieszkała w przeszłości przez Łemków.
Z Jaworek przejechaliśmy do Szczawnicy, jednego z bardziej znanych polskich uzdrowisk. Po powrocie do pensjonatu i obiedzie zaliczyliśmy rejs Harnasiem po Jeziorze Czorsztyńskim ( budowa zbiornika i tamy trwała od 1970 r. do 1997 r. ).
Ostatniego dnia, przed południem mieliśmy jeszcze okazję zwiedzić ruiny czorsztyńskiego zamku, które tak jak i dwa uprzednio zwiedzane zamki nie mają militarnej historii. Zamek w Czorsztynie został bowiem ruiną wskutek walk o tron i zniszczeń wywołanych uderzeniem pioruna w XVIII wieku i nigdy nie został odbudowany.

Zakończenie

W tej części Małopolski i Słowacji jeszcze nie byłem, dane mi było zobaczyć coś, czego jeszcze nie widziałem, towarzystwo też przednie miałem, tylko tegoroczny maj pogodą nie rozpieszczał.

piątek, 22 kwietnia 2011

chciałbym schudnąć

Mam nieco ponad 40 lat - półmetek już chyba za mną, wskaźnik BMI na poziomie 36, choruję na cukrzycę typu 2, lubię dobrze zjeść, kebaba, smażone mięso i ryby oraz spaghetti, nie uprawiam natomiast żadnego sportu, ... seksu też nie. Czemu zatem nie chudnę ? Robię wszak wszystko by zrzucić zbędne kilogramy :)

sobota, 19 marca 2011

ARDO SED 1010

No i stało się kolejne nieszczęście. Ardo odeszła od nas po przeszło 6 latach nieprzerwanej pracy. Był u niej "doktor", ale powiedział że jest już bardzo spracowana i naprawa może być nieopłacalna. Teraz jest Bosch.

wtorek, 1 marca 2011

ślicznie jest

A miało być tak pięknie, no może zwyczajnie lepiej, a wyszło ... jak zwykle, by nie rzec, że gorzej. W pracy bez sukcesów zawodowych, trudno wszak sukcesem nazwać trwanie bez większych zmian, a mądrzy ludzie mawiają też, że każdy człowiek ma swój pułap i wyżej niego „nie podskoczysz”. Może zatem i ja swój pułap osiągnąłem ?
W sytuacji rodzinnej też trudno odnaleźć jakiekolwiek znamiona sukcesu, wręcz nie sposób znaleźć pocieszających informacji. Nieżyjąca już mama miała przez krótki czas przebywać w katowickim hospicjum, bo ojciec miał udać się na zabieg urologiczny. Mama zmarła, zabieg wykonano i u taty w wyniku badania makroskopowego zdiagnozowano infiltratio carcinomatosa urothelialis LG muscularis propriae (pT2 ), czyli raka urotelialnego pęcherza moczowego. Coś więcej ? Może i są tacy, którzy mają gorzej, ale czy to argument by mnie do nich równać ? Kopnąłem kogoś w dupę i zapomniałem przeprosić ? Zasłużyłem sobie na coś takiego ?
...
Moja niechęć do wszelkich spraw religijnych jest chyba nora bene uzasadniona, bo nie znajduję żadnych powodów w swoim życiu do takich „boskich” interwencji z jakimi miałem do czynienia przez ostatnie półtora roku, może nawet dłużej.

sobota, 5 lutego 2011

Mama - pożegnanie

Prolog:
W połowie 2008 r. mama była u dentysty, który lecząc m.in. dziąsła zlecił dalszą, specjalistyczną konsultację. Różne a następujące po sobie konsultacje zakończyły się diagnozą raka gardła ( nowotworu złośliwego ) w styczniu 2010 r.

O rzeczy:
Chciałbym powiedzieć, że mama była fantastyczną, godną podziwu osobą bez wad. O ludziach, w tym zmarłych należy jednak mówić prawdę, by obraz jaki zapamiętamy odpowiadał temu, jakimi byli. Mama, jak to mama, miała swoje wady i zalety, spieraliśmy się w m.in. przeszłości o babcię ( opiekę nad nią ), potem o wychowanie mojego syna, a jej wnuka, o inne wartości życia codziennego, a ostatnio ... już o nic.
W połowie 2010 r. było już wiadomo, że pozostała tylko terapia paliatywna. Mówią, że nieuchronność śmierci zbliża ludzi, a ci którym koniec już pisany chcą czas, jaki im pozostał przeżyć jak najlepiej. Myślę, że tak właśnie robiła mama, dbała nie tylko o siebie, ale też dawała co umiała i co jeszcze dać mogła ( zrobiła swoje 65 urodziny, Wigilię w 2010 r., proponowała zrobienie pasztetu i innych potraw ), była miła i jakaś taka bardziej bliska niż wcześniej.
Ostatnie pół roku to też wizyty w różnych szpitalach ( onkologia, ortopedia ), i objęcie mamy opieką w hospicjum domowym ( głównie terapia paliatywna ). Do cierpień nowotworowych w ciągu ostatniego miesiąca dołączyło bolesne powikłanie, złamanie trzonu kości udowej. Myślę, że to wydarzenie „wyssało” z mamy życie, jej stan zdrowia znacznie się pogorszył, widać było, że gaśnie w oczach. Praktycznie przestała jeść, a to kroplówek dołączył koncentrator tlenu. Mama chciała jeszcze by do tego koncentratora znaleźć maskę na twarz do podawania tlenu ( miała rurki do podawania go do nosa, ale chciała maskę ). Maskę miałem na środę i ... nie zdążyłem jej odebrać by dać mamie.

Epilog:
Mama zmarła we wtorek, dnia 1 lutego 2011 r. w katowickim hospicjum i zgodnie ze swą wolą została skremowana, a pogrzeb odbył się w dniu 4 lutego 2011 r. na cmentarzu katedralnym w Sosnowcu przy ul. Smutnej ( al. Mireckiego ). Również zgodnie z jej wolą została pochowana w grobowcu rodzinnym, na prochach rodziców Stanisława i Marii małż. Wołkowicz i siostry Stanisławy Król.

Pewnie nie byłem najlepszym z synów, a Ty najlepszą z matek, ale brakuje mi Ciebie. Requiescat in pace.